Mieliśmy po rundzie jesiennej sześć punktów straty do Górnika, a przypomnijmy, że wtedy zwycięstwo było punktowane tylko za dwa oczka. Wyjście na pozycję lidera wydawało się nie lada sztuką, lecz wiedzieliśmy, że prędzej czy później dopadniemy ich, a wtedy już nie popuścimy. Na dzień dobry pojechaliśmy do Lubina i tam po bardzo trudnym meczu wygraliśmy z Zagłębiem 2:1. Wtedy coś zaskoczyło i rozpoczęliśmy prawdziwą pogoń za pozycją lidera. Górnik zaczął przegrywać jakieś śmieszne mecze i był coraz bliżej. Już czuł nasz oddech, już się bał.
Przełom nastąpił po meczu z Zawiszą w Bydgoszczy. Przyjechaliśmy tam dzień przed meczem, spaliśmy w stadionowym hotelu. Siedzieliśmy sobie w knajpce, część chłopaków grała w karty, część w bilard. Obsługa zacierała ręce - oho, szykuje się dobry interes, warszawiacy szybko nie wyjdą! W pewnym momencie kelner wypalił: - Panowie, a może byście tak poratowali chłopaków z Zawiszy i dali im ze 200 złotych, bo im tu prawie nie płacą i chłopaki w ogóle do nas nie wpadają. A tak, jak byście dali...
Leszek Pisz, zgodnie z prawdą, odpowiedział, że jeszcze czeka nas niejedna impreza i wolimy kasę przeznaczyć na nasze balowanie, niż na cudze. A chłopaki jak chcą potańczyć, to niech stawią się punktualnie na boisku, to... już my z nimi zatańczymy. No i zatańczyliśmy. Walnęliśmy im szóstkę, specjalnie chcieliśmy osiągnąć taki wynik, jak w meczu w Krakowie. Niech PZPN znowu odbiera punkty, jeśli chce. W tej samej kolejce punkty stracił Górnik i okazało się, że w końcu - po raz pierwszy w sezonie - wyszliśmy na prowadzenie. "Mamy lidera, w Warszawie mamy lidera" - śpiewaliśmy co chwilę w autokarze w czasie drogi powrotnej. Sezon układał się pięknie. Tak pięknie, że aż za łatwo było to wszystko popsuć...
Tak się akurat złożyło, że zanim rozstrzygnęliśmy z Górnikiem walkę o mistrzostwo, spotkaliśmy się z zabrzanami w półfinale Pucharu Polski. W pierwszym meczu, w Warszawie, zaprezentowaliśmy się kapitalnie. Patrzcie i uczcie się chłopcy, bo później możecie nie mieć takiej okazji! Wygraliśmy 5:2, pokazując dobitnie, ile lat świetlnych przed Górnikiem jest Legia. Nie strzeliłem wprawdzie żadnego gola, ale pamiętam, iż redaktor Atlas napisał, że to był jeden z moich najlepszych meczów w karierze. Faktycznie, piłka nie odskakiwała od nogi, a jak już podawałem, to koledzy strzelali gole. Rządził jednak "Piszczyk" - strzelił dwie bramki i zanotował dwie asysty. - Jesteśmy w finale. Nie oszukujmy się, wszyscy widzieli, co ten Górnik gra. W Zabrzu to już nie czas Janów Urbanów, żeby przegrać tam 0:3 - powiedziałem wtedy.
Mały włos, a bym się pomylił. Ledwie zaczął się mecz, a Górnik dostał gola z rękawa. Widziałem wszystko z perspektywy napastnika - biegnie nasz obrońca trzy metry od zabrzanina, tamten się przewraca, a sędzia Ryszard Wójcik gwiżdże - rzut karny! To był jeden z najbezczelniejszych karnych, jakie w życiu widziałem, nawet kibice Górnika z początku nie wiedzieli, o co chodzi. - No ładnie, gramy na dwunastu - pomyślałem. Po chwili, już w normalnych okolicznościach, Górnik strzelił na 2:0. Jeszcze jeden gol i będzie po nas. Rywal poczuł pismo nosem i wykazał nieprawdopodobne zdziczenie. W roli głównej wystąpił Grzesiek Mielcarski. Krzyśkowi Ratajczykowi zrobił obrzydliwą dziurę w nodze. Mimo skarpety i ochraniacza, w nogę "Rataja" wszedł cały korek i ta rana goiła się przez wiele następnych tygodni - rana z serii takich, w które niewierny Tomasz mógłby wsadzić palec, żeby przekonać się o powadze sytuacji. W wypadku Mandziejewicza konieczna już była poważna operacja kolana. Oczywiście Zbyszek z decyzją o operacji chwilę zaczekał, bo wtedy biorąc pod uwagę stan polskich szpitali, każdy wolał się sześć razy zastanowić, czy czasem nie jest zdrowy.
Sędzia Wójcik stwarzał wrażenie, że nic nie widzi.
- Co pan robi? Nie widzi pan co się dzieje?! - krzyczałem.
- Żadnych dyskusji!
- To sędziuj po równo!
- Rozmawiam tylko z kapitanem...
- Jak tak dalej pójdzie, to kapitan wyląduje w szpitalu!
- Tylko z kapitanem...
- Ty baranie...
Na szczęście przejęliśmy inicjatywę. Na 1:2 przed przerwą strzelił Pisz. Chyba chciał wrzucać, a wyszedł prześliczny lob, przy którym ciała dał Marek Bęben. W tym momencie w praktyce skończył się mecz. Na 2:2 strzeliłem ja. Podbiegłem do kibiców Górnika, bo coś tak ucichli, że kompletnie nie słyszałem, co śpiewają. - W ogóle tam jesteście? - zaśmiałem się. Obrzucili mnie zapalniczkami. Panowie, jak rzucacie zapalniczkami, to zlitujcie się. Rzućcie też papierosa. Z chęcią bym zapalił, będąc już spokojnym o awans do finału Pucharu Polski. Co się tak denerwujecie? Czyżbyście zrozumieli, kto rządzi w kraju?