Janusz
Wójcik odszedł. No dobra, był jeszcze Paweł Janas. Ci, których
"Wujo" tępił, jak na przykład wspomniany wcześniej
Grzesiu Wędzyński, poczuli się mocniejsi - wreszcie uwierzyli, że
mogą zacząć grać. Na dobre odżyła rywalizacja w drużynie, choć
i wcześniej była, a w dodatku doszedł do nas Jurek Podbrożny z
Lecha. O tym, jak jego i Mirka Trzeciaka powitał Adam "Cięty
język" Fedoruk, już pisałem. W końcu tak się jakoś
złożyło, że Mirek u nas nie został. Do dziś nie wiem, dlaczego.
Niektórzy twierdzą, że drużyna go nie lubiła, ale to nieprawda.
Przecież Mirek to taka sympatyczna gaduła, która co drugie zdanie
zaczynała od: "A może opowiem wam dowcip? ".
To
bardziej "Guma" Podbrożny był tym, który miał kłopoty
z aklimatyzacją. Wiadomo, że jeśli ktoś nie jest dostatecznie
odważny aby samemu wykonać pierwszy krok, a nie ma "przewodnika"
to raczej będzie miał problemy, aby się stać duszą towarzystwa.
Jurek zawsze wolał usiąść z boku, jak typowy mruk. Ze względu na
wiek, wiele osób sądzi, że trzymał on się głównie z grupą
"rządzącą" ekipą Legii, czyli ze mną, Leszkiem Piszem
czy Zbyszkiem Robakiewiczem. A to nieprawda. "Guma" wolał
szukać towarzystwa wśród Piotrka Mosóra czy Marcina Jałochy. A z
Mosórem to im tak jakoś do dzisiaj zostało... Podbrożny miał
jeszcze jedną wadę - nie lubił piwa, tylko od razu przechodził do
poważniejszych trunków. Kiedy my zaczynaliśmy spożywanie
alkoholu, to on już miał kaca. A jak my mieliśmy kaca, to on już
chciał grać mecz. Zawsze był ten jeden krok przed nami i chyba do
końca życia będzie stawiał "białą" ponad piwem. I jak
tu nawiązać nić porozumienia ? Ale "Guma" nie izolował
się od nas, często chodził z nami posiedzieć, tyle tylko, że
zazwyczaj siedział i nic nie mówił. Kiepski z niego imprezowicz.
Nikt pretensji nie miał, bo chociaż na boisku nie zostawał w tyle
- co tu dużo mówić, Jurek jest zawodnikiem wielkiej klasy,
wybitnym. Wiedzieliśmy jedno - może specjalnego wzmocnienia pod
względem rozrywkowym nie stanowił, ale w grze nam się przydał i
to bardzo. Mnie na tym szczególnie zależało, bo przecież miałem
grać z Jurkiem w duecie.
Zimą
wyjechaliśmy na obóz do Włoch. Chyba nikt do końca życia nie
wyjawi, kto ten obóz zorganizował, ale za takie rzeczy powinno się
trafiać do pierdla. Wylądowaliśmy w jakiejś wsi na południu, po
dwudniowej jeździe autokarem. Wysiedliśmy w śniegu, hotel jeszcze
nie w pełni oddany do użytku i bez czynnej stołówki. Nic tylko
przygotowywać się do walki o mistrzostwo Polski. To całe
zgrupowanie byłoby nieprawdopodobnie mdłe, gdyby nie Julek
Kruszankin, a raczej jego żona i to co wyprawiali razem dziewięć
miesięcy wcześniej. Pewnego dnia pojawiło się hasło - "Julek
ma syna!". No to co trzeba zrobic z takim fantem? Oczywiście
opić! Szast, prast, Julek szybko zorganizował zapasy zimowe i
zaczęło się typowo polskie opijanie potomstwa. Śmiechy, jaja, w
końcu patrzymy - Zbyszek Mandziejewicz usnął. - Coś się chyba
Mandzia dawno nie golił - wymamrotał "Piszczyk". Wkrótce
wrócił z maszynką do golenia i Zbyszkowi starannie pielęgnowane
wąsy ogolił, przy asyscie Marka Jóźwiaka. Rano patrzymy, a jakiś
typ schodzi na śniadanie. Z twarzy niepodobny zupełnie do nikogo,
nie najmłodszy. Halo, co jest ? Nowego piłkarza kupili ? Obcym
wstęp wzbroniony! - Ja wam durnie dam wzbronniony - wypalił
wkurzony "Mandzia". A Leszek go tylko podpuszczał.
-
Ale głupio wyglądasz bez tych wąsów, ja bym swoich nigdy nie
ogolił! Po co żeś to zrobił - śmiał się.
-
Lepiej żebyś na treningu koło mnie nie przebiegał, bo ci nogi
urwę ! - burknął gołowąs.
No
i rzeczywiscie "Piszczyk" później już tylko koło
Mandziejewicza skakał, bo się bał normalnie przebiec. Zgrupowanie
się w końcu skończyło i ruszyliśmy w drogę powrotną. A to była
długa i ciekawa droga... Oj, jest o czym opowiadać...