Piechniczek w całych eliminacjach wygrał jeden mecz - z Mołdawią, po ciężkich bojach oczywiście. Kluczowe były spotkania z Włochami, które następowały jedno po drugim. Nie czułem się dobrze w tej kadrze, bo wiedziałem, iż jestem niechciany. Piechniczek powoływał mnie tylko dlatego, że upominali się o mnie dziennikarze i chciał mieć święty spokój. Pamiętam, że przed pierwszym spotkaniem z Włochami rozgrywaliśmy mecz sparingowy na Stadionie Śląskim. Wygraliśmy chyba 5:1, ja strzeliłem trzy gole. Widocznie o trzy za dużo lub trzy za mało, bo przeciwko Włochom usiadłem na ławce rezerwowych. Byłem z Warszawy. Piechniczek nigdy nie lubił ludzi z Warszawy...
Spotkanie zakończyło się wynikiem 0:0, mieliśmy nawet sporą szansę na zwycięstwo, ale Paweł Wojtala z bliska nie trafił w bramkę. Jak miał trafić, skoro na treningach głównie biegał? Przed rewanżem znowu wyglądałem dobrze, naprawdę dobrze. Znów strzeliłem chyba trzy bramki w sparingu i czułem, że to może być mój mecz. Kilka takich "swoich" meczów w życiu rozegrałem, wiedziałem, co to znaczy. I to mógł być mój mecz. Nadchodził konflikt z trenerem - to też czułem. Było tylko kwestią czasu, kiedy któryś z nas wybuchnie. Zła organizacja, beznadziejne treningi, latanie po kilka tysięcy kilometrów tylko po to, żeby kibicować kolegom, brak atmosfery - to wszystko się nakładało. Konflikt nadchodził. Wielkimi krokami.
Kwestia organizacji ujawniła się zaraz po przylocie do Neapolu. Wchodzimy do hotelu, część chłopaków głodnych, więc padło hasło: "Od razu na obiad!". Kilku zdążyło już pobiec, a w tym momencie jeden z lekarzy dostał... ataku padaczki! Wszyscy w szoku, drugi doktor też w szoku, nie wie, co robić, tylko się patrzy. Większość jak to zobaczyła, to... "O Jezus Maria!" i w nogi. W całym tym towarzystwie był jeden przytomny człowiek, Piotrek Świerczewski. Wsadził palce w usta chorego, przytrzymał wszystko tak, aby pacjent się nie udusił. Nie wiem, czy uratował mu życie. Okiem laika wyglądało, że tak - uratował. A drugi lekarz stał i się patrzył. Ładna kadra - wszystko do góry nogami. Lekarz zamiast leczyć, to jest leczony, drugi nie ma pojęcia o zawodzie... A "Świerszcz" jak gdyby nigdy nic, gdy już było po wszystkim, poszedł i zjadł obiad, na który tak się wszystkim spieszyło. Zachowywał się, jakby codziennie kogoś ratował.
W przypadku doktora o mały włos, a sprawdziłoby się powiedzenie "Zobaczyć Neapol i umrzeć". Zapewniam, że nie warto. Jeden wielki brud, syf i malaria. Tak paskudnego miasta w życiu nie widziałem.
Jak się potem okazało, "Świerszcz" uratował lekarza, a lekarz nie uratował "Świerszcza". Sytuacja była dziwna i wydaje mi się, że wszystko zaczęło się na treningu dzień przed meczem. Już wtedy widać było, kto zagra. Ci, którzy mieli wystąpić, trenowali strzały na bramkę. A reszta miała się patrzeć. Ponieważ wydawało mi się, że także rezerwowym trening mógłby się przydać, bo przecież kto powiedział, iż nie wejdą na boisko, wraz z kilkoma innymi osobami poszedłem na drugą bramkę i "ćwiczyłem" Grześka Szamotulskiego. Piechniczek przybiegł z krzykiem: "Kto wam pozwolił strzelać?!". Zaraz, zaraz. Skoro oni mogą, to i my możemy. "Szamo" też stwierdził, że jemu to pasuje. I nie zważając na wiele, trenowaliśmy dalej. W końcu to chyba obowiązek piłkarzy, tak?
Następnego dnia okazało się, że obejrzę mecz z trybun. Informację taką przekazał mi kierownik drużyny. Po chwili do pokoju przyszedł "Świerszcz".
- Nie gram, wysłał mnie na trybuny.
- Czemu?
- Powiedzieli, że jestem chory.
- Jak to "powiedzieli"?
- No, powiedzieli. Nawet kataru nie mam! Ale lekarz powiedział, że jestem chory i nie mogę grać. Kurwa, kabaret!
Pięknie - teraz jeszcze piłkarzom choroby wymyślają. Moim zdaniem Piotrek podpadł głównie tym, że mieszkał ze mną w pokoju. To była jego największa wada - w pokoju z tym wstrętnym "Kowalem"! Nie czekając na nic, spakowaliśmy wszystkie rzeczy i opuściliśmy zgrupowanie! Po prostu przenieśliśmy się do innego hotelu, za który sami zapłaciliśmy, sami potem wykupiliśmy sobie takie bilety lotnicze, jakie nam pasowały i sami dzień później pojechaliśmy na lotnisko. W całej kadrze nikt z kierownictwa się tym nie przejmował. Że dwóch piłkarzy wyszło i nie wiadomo, gdzie są? Trudno. To tylko "Kowal" i "Świerszcz".
Mecz oczywiście obejrzeliśmy. Kupiliśmy bilety w kasie i usiedliśmy pomiędzy kibicami. Wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać - wyglądało to mało poważnie. Włosi na luzie zwyciężyli 3:0.