Awans
mamy pewny, wystarczy się tylko nie skompromitować w spotkaniu z
USA. A jak się skompromitujemy, to znaczy, że nic tu po nas i tyle.
Wiedzieliśmy, że awansujemy, ale torby wciąż stały spakowane.
Tak od samego przyjazdu. Jeden dzień mógł wszystko zmienić,
jednego dnia mogło się okazać, że misja dobiegła końca. No i
nawet nikomu nie chciało się wykładać rzeczy na półkę. Kto
wie, co będzie jutro?
Z
USA nie przegraliśmy. Remis 2:2 i wyjście z grupy. Eh, gram dobrze,
nawet bardzo dobrze. W każdym meczu od pierwszej do ostatniej
minuty. Zaliczam asysty. I coś nie mogę zdobyć gola! - Spokojnie
Kowal, nie grzej się, ty tu jeszcze nie jednego usadzisz - myślałem
sobie. Te bramki musiały w końcu przyjść. Czekanie na nie było o
tyle nieznośne, że dużo strzelał Andrzej Juskowiak. Nigdy nie
lubiłem być w cieniu. Jednak czułem się pewnie, wiedziałem, że
jestem zbyt dobry, żeby przebujać się przez cały turniej bez
trafienia. Ale konkurencja nie spała. - Kowal nie strzelił, może
ja zagram? - zastanawiali się zapewne Mielcarski i Waligóra. Ja
byłem o tyle przekonany, że wystąpię i w następnym meczu, bo nie
dość, iż grałem dobrze, to w dodatku pasowałem stylem gry do
"Jusko". On był egzekutorem, a ja tym, który robi
wiatr.
Po
wyjściu z grupy czekał na nas Katar. - Panowie, kataru to można
dostać, ale na pewno nie dostać od Kataru! - mówiłem przed
meczem. Wójcik jechał ze starą śpiewką: - Golimy frajerów!
Wślizg, wślizg, wślizg! Ta adrenalina, przesyłana w słowach
przez trenera, wszystkim nam się bardzo udzielała. Byliśmy tak
naładowani, że nawet gdy krzyczeliśmy "jeden za wszystkich,
wszyscy za jednego", to było słychać tę pozytywną agresję.
To był brutalny okrzyk. Katar był dla mnie o tyle przełomowym
momentem, że w końcu strzeliłem gola, pod koniec pierwszej połowy.
Potem poprawił jeszcze Jałocha. Wygraliśmy 2:0, ale to nie był
łatwy mecz. Katar nie grał w piłkę. Przeciwko takim zespołom
walczy się ciężko. - Strzeliłeś gola, nadchodzi najpiękniejszy
moment - marzyłem. A może "marzyłem" to nie najlepsze
słowo. Lepsze byłoby "wiedziałem".
I
przyszedł półfinałowy mecz z Australią, rewelacją turnieju. Ale
skoro wyszliśmy z najtrudniejszej grupy, odprawiliśmy mistrzów
Europy z Antoniolim, Albertinim i Dino Baggio w składzie, to...
bądźmy poważni. Zresztą Wójcik nie po to chodził i bezustannie
powtarzał, że wygramy tę olimpiadę, żeby dostać od gości, co
na co dzień kopią się z kangurami. A czuliśmy, że naprawdę
możemy tu zdobyć złoty medal. Hiszpanie grając z Włochami, tymi
samymi, których zmiażdżyliśmy, niemiłosiernie się męczyli.
Czyli jesteśmy silni.
Zacząłem
ja. Odebrałem piłkę obrońcy, przerzuciłem nad bramkarzem - 1:0.
I to był już do końca mój mecz! Walnąłem raz jeszcze,
Australijczyk po moim zagraniu wpakował piłkę do własnej bramki -
to już trzy moje gole. Dograłem też Andrzejowi Juskowiakowi. W
zasadzie przy każdym z sześciu trafień, ja gdzieś tam byłem,
gdzieś tam tę pieczęć przystawiłem. Pieczęć z napisem "Kowal
dotknął, można strzelać!". W czasie gry było widać świetne
zrozumienie w trójkącie Staniek-Kowalczyk-Juskowiak. Do finału
podchodziliśmy już jako uznani zawodnicy - "Jusko" był
królem strzelców, ja i Rysiek prowadziliśmy w punktacji
kanadyjskiej, nikt w sumie nie miał tylu bramek i asyst, co my.
-
Panowie. Czeka nas dzień próby, ostatecznej próby. Cała Hiszpania
będzie życzyła nam śmierci, prawie cała Polska zwycięstwa.
Prawie, bo tych misiów z PZPN nie można liczyć. Te misie muszą
nas popamiętać. Skoro gramy im na nosach od kilku tygodni, to
zagrajmy do końca. Pamiętajcie, że przed nami mecz życia. Rodziny
będą na was patrzyły, cieszyły się i płakały razem z wami.
Panowie, czekają nas kolejni frajerzy do opierdolenia! - mówił
trener. Finał. Przed nami wielki finał. Szczyt marzeń na
wyciągnięcie ręki. Jakaś tam Polska, a pół piłkarskiego świata
u jej stóp! Widzieliście półfinał z Australią? Widzieliście te
sześć bramek? Widzieliście nas? Jesteśmy najlepsi. Każdy w to
wierzył.