Jako piłkarz Las Palmas wciąż grałem w kadrze. Zaraz po wyleczeniu kontuzji zdążyłem strzelić gola Słowenii, a potem zaliczyć nieudany występ z Chorwacją. Następnie przez kilka miesięcy nie byłem powoływany, choćby na mecz z Bułgarią wygrany 3:0, bo wtedy jeszcze nie wystartowała liga hiszpańska. W końcu zadzwonił telefon.
- Misiu, odbudowałeś się, mogę cię spokojnie powołać? - usłyszałem znajomy głos w słuchawce i od razu się uśmiechnąłem.
- Trenerze, jestem teraz w gazie, moim zdaniem mogę się przydać - oznajmiłem. Wójcika nigdy nie oszukiwałem i jeśli wiedziałem, że nie prezentuję się odpowiednio, mówiłem to wprost. Za dużo zawsze było szumu, że powołuje nieprzygotowanego "Kowala", żebym rzeczywiście nieprzygotowany mógł przyjechać na kadrę. Te teksty o mnie, że prosto z baru jestem lepszy od innych były wesołe, ale też nikt mnie nie chciał widzieć prosto z baru. Wójcik też nie, bo prasa by go zjadła. Dlatego zawsze mówiłem mu - "tak, mogę przyjechać" bądź "nie, jeszcze nie teraz". On mi ufał. Pamiętam, że raz nawet zapytał mnie o zdanie na temat innego zawodnika, Tomka Iwana.
- Słuchaj Kowal, nie znam tego Iwana. Dobry jest, warto go brać do kadry? Ty z nim chwilę grałeś...
- Trenerze, jak na mój gust, to Iwan się nadaje. Na prawej na pewno się przyda. Ma dobry dorzut, szybki jest. Można brać.
No i Iwan dostał powołanie. To był jedyny raz, gdy sprawy personalne Wójcik konsultował ze mną. Może mu źle podpowiedziałem? Nie, chyba jednak Tomek się sprawdził. W swojej sprawie też podpowiedziałem właściwie. Kiedy stwierdziłem, że mogę wrócić do gry w reprezentacji i wstydu nie przyniosę, akurat Polska miała grać towarzysko ze Słowacją. Wsiadłem w samolot, zameldowałem się w Warszawie - dajcie mi piłkę. Zgrupowanie było króciuteńkie. Przyleciałem w niedzielę wieczorem, w poniedziałek ruszyliśmy na Słowację, a we wtorek był mecz. W ekipie sporo nowych twarzy, bo w znaczniej mierze kadra tym razem składała się z ligowców. Nikomu się przedstawiać nie miałem zamiaru, bo zresztą nie bardzo jestem w stanie uwierzyć, by do zespołu mógł trafić taki tuman, który nigdy w życiu nie czytał gazety sportowej i nie kojarzył mnie czy innych chłopaków. W środowisku piłkarskim jednak wszyscy się znają. Jeszcze przed meczem zadzwoniłem do Krzyśka Ratajczyka, czy może przyjechać do Bratysławy i odebrać mnie po meczu - z Wiednia miałem znacznie lepsze połączenie samolotowe na Wyspy Kanaryjskie i bezsensem byłby powrót do Warszawy. "Rataj", leczący wtedy kontuzję ścięgna Achillesa, oczywiście zgodził się bez wahania.
- Kowal, jak forma? Strzelisz coś? - spytał przed meczem Wójcik.
- Forma jest, bo była - odpowiedziałem żartobliwie, ale i z dozą pewności siebie. Tak, to trener lubił. Oczka mu się zaświeciły. Opierdolimy frajerów.
W meczu pokazałem, że w piłkę można dobrze grać, nawet będąc piłkarzem drugiej ligi hiszpańskiej - na tle ludzi z ligi polskiej wyglądałem zdecydowanie najlepiej. Zagraliśmy typowo polski futbol - to znaczy po strzeleniu gola w ciągu minuty znów był remis. Ja jednak wiedziałem, że coś walnę, bo od początku grało mi się dobrze. Widać mnie było, walczyłem, byłem w rewelacyjnej formie fizycznej. Nie po to przeleciałem kawał świata na mało znaczący mecz towarzyski i przy okazji mocno podpadłem w klubie, żeby wrócić z pustymi rękoma. No to ukłułem najpierw raz, potem drugi i wygraliśmy 3:1. Nawet ładne bramki strzeliłem. Przy jednej położyłem bramkarza dwa razy, tamte ogórki latały koło mnie i taplały się w tym błocie, ale z "technicznym Hiszpanem" nie mieli szans. Haha. Z zerowego kąta wkręciłem piłkę do siatki. A drugi gol to już uderzenie z szesnastu metrów w samo okienko.
- No to Kowal szykuj sobie termin na wiosenne zgrupowanie na Malcie - oznajmił po meczu zadowolony Wójcik. A o tym, że byłem wtedy w naprawdę wysokiej dyspozycji fizycznej, niech najlepiej zaświadczy fakt, że nie dość, iż wytrzymałem kondycyjnie mecz, to jeszcze później całą noc z "Ratajem". Wpadł do szatni, potem do hotelu i pojechaliśmy z jego żoną na zwiedzanie Wiednia. Do rana.