Trenera Strejlaua zdążyłem dobrze poznać, choć w tamtym czasie miałem prawdziwe urwanie głowy. Jak nie kadra Wójcika, to olimpiada. Jak nie olimpiada, to się akurat obraziłem na PZPN. Do tego dojdziemy, ale i tak dałem radę rozegrać za kadencji pana Strejlaua sporo spotkań. Jedno można stwierdzić - ekstra gość. Ogromna wiedza o piłce, przy dobrej dyscyplinie, jak dzisiaj, na pewno by sobie poradził. Tyle tylko, że zawsze żal nam było tego, który w czasie popołudniowych spacerów szedł koło niego. Jak ktoś lubi historię sportu, to miał czego słuchać. Jednak większość z nas w takich momentach patrzyła w ziemię i marzyła, żeby być już w hotelowym pokoju. A Strejlau mówił: - W 1938 roku to był Leonidas, który grał boso, który w 63 minucie, który lewą nogą, który z prawego skrzydła, który przewrotką. I tak dalej. W tym tonie.
Czasami kończyło się tak, że wracaliśmy do pokoju, a ten, który szedł koło Strejlaua pytał: - Gdzie do jasnej cholery gra ten cały Leonidas?!
Niemniej ogólnie o ówczesnym selekcjonerze można było mówić w samych superlatywach. Miał gość pojęcie, o co chodzi. I był to jedyny szkoleniowiec w moim życiu, który... rozpisywał sposób wyrzutu piłki z autu. - Pamiętajcie, nawet po aucie można rozpocząć akcję, która da najważniejszą bramkę - powtarzał. Patrzyliśmy się po sobie, ale cóż - skoro tak mówi...
Na mecz ze Szwecją powołał z kadry olimpijskiej mnie, Grześka Mielcarskiego i Tomka Wałdocha. Wystąpiłem od początku, w końcu strzeliłem gola. Romek Kosecki jechał z jakimś Szwedem na plecach, tamten go tak złapał za złoty łańcuch - w zasadzie prawdziwy kajdan - że prawie Romka udusił. Łańcuch jednak puścił, zerwał się, i "Kosa" zagrał mi dobrą piłkę. Wyszedłem sam na sam, pokonałem Ravelliego. Tak sobie wtedy pomyślałem: - Mamy rok 1991. Rok temu strzeliłem sześć goli Mazurowi Karczew i chyba trzy Bugowi Wyszków. Czyli jednak tamci bramkarze nie byli takimi frajerami, skoro teraz już mam na rozkładzie Gianlucę Pagliucę z Sampdorii, Gary'ego Walsha z Manchesteru United i Thomasa Ravelliego z reprezentacji Szwecji. Ładny zestaw, o co chodzi, jakieś pytania?
Polska - Szwecja to był mecz bez większych historii pozaboiskowych, ponieważ do Warszawy wracałem samochodem. Niezły skład w środku - drugi trener Legii, pan Kosiński, nasz ulubiony fotograf "nigdy nie mam kliszy" pan Gienio Warmiński oraz Darek Kubicki. Jak to zobaczyłem, to się załamałem. Podróż stracona! Tak siedziałem w tym samochodzie i liczyłem uciekające kilometry. - Dojadę na Bródno, będzie weselej - myślałem. Wiadomo, że moi koledzy z podwórka to patrioci i świętują każdy sukces reprezentacji. Jednak coś Warszawa się nie zbliżała. A ja musiałem słuchać tych dialogów.
- Bardzo dobry mecz, Darku, prawda?
- Bardzo dobry, jasne.
- Bardzo ładna pogoda, Darku, prawda?
- Bardzo ładna, jasne.
I tak kilometr za kilometrem. Jechanie jednym samochodem z trenerem to dramat. Z Darkiem też zresztą nigdy nie byłem w tej samej grupie, on szykował się do wyjazdu na Zachód. Poza tym elegancik. Wchodził do brudnej, paskudnej szatni Legii w garniturze. Nie mieliśmy wielu wspólnych tematów. - Dojedziemy do Bródna, będzie lepiej - tylko ta myśl trzymała mnie przy życiu.
Pamiętam bardzo dobrze moje drugie zgrupowanie za trenera Strejlaua, przed meczem z Holandią. To był hotel "Ławica" w Poznaniu. Dali mnie do pokoju z Ryśkiem Tarasiewiczem, kapitanem zespołu. W razie czego młody starego pryka zaciągnie do łóżka, gdy będzie trzeba. I nie wiem, co się ze mną stało. Czy w tym lokalu nie było klimatyzacji, czy co? W każdym razie pierwszego dnia mieliśmy wieczorek zapoznawczy, jak zawsze. Trzepnęło mnie błyskawicznie! Inni jeszcze dobrze "z białą" nie wystartowali, a Kowal nieprzytomny. Skończyło się, że nie ja Tarasiewicza, ale on mnie. Razem z "Kosą" zanieśli mnie nieprzytomnego do pokoju. Ale wtopa - to przecież ja miałem pokazać starym zgredom, jak się pije! Obiecałem sobie, że takie coś już się nigdy więcej nie powtórzy. Jeśli kogoś będą wynosić, to na pewno nie mnie!