Pierwszy sezon w Betisie był bajeczny. Jako beniaminek zajęliśmy trzecie miejsce w lidze. Nie strzelaliśmy dużo bramek, chyba mieliśmy rekordową liczbę remisów 0:0, ale prawie w ogóle nie przegrywaliśmy. Grałem dobrze, może bardzo dobrze, choć na pewno nie tak, jak sobie wymarzyłem. W klubie byli jednak ze mnie zadowoleni. - Polaco, ty zarabiasz za mało. Nie możesz dostawać ledwie dwustu tysięcy dolarów. Dostaniesz podwyżkę, do czterystu tysięcy! - powiedział mi prezes. Nie protestowałem specjalnie i rzeczywiście moje zarobki wzrosły. W dodatku dzień po zakończeniu ligi dostałem wszystkie pieniądze - przyszedłem do klubu, wydano mi czek - i po sprawie! Tak, dobrze trafiłem.
Atmosfera w zespole była bardzo sympatyczna. Raz w miesiącu mieliśmy obiad z prezesem i trenerami oraz kolację, już we własnym gronie. Kolację stawiali ci, którzy najgorzej typowali wyniki ligowe. Trzech ostatnich płaciło za resztę. Raz też się załapałem, ale był taki gość, co przez kilka lat płacił bezustannie. W ogóle chyba nie wiedział, o co w tym wszystkim biega! Przy stole opowiadaliśmy sobie różne zabawne anegdoty. Czasami koledzy pytali mnie, czemu cały czas nie jeżdżę samochodem.
- Bo nie umiem - mówiłem.
- Ale mówiłeś, że masz prawo jazdy.
- Bo mam.
- Masz i nie umiesz jeździć?
- Zgadza się. Kupiłem.
Tłumaczyłem, że naszym sponsorem w Legii było FSO. Przyszedł do mnie człowiek, mówi, że za 300 dolarów załatwi mi prawko, zupełnie normalne, a ja nie będę się musiał ruszać z domu. Proszę bardzo, kolego. No i rzeczywiście. Bez jazd dali mi dokument, widocznie widzieli, że - normalnie - twarz wykapanego kierowcy! - Dziękuję - powiedziałem. Dla Hiszpanów to było dziwne, tak jak dla Polaków dziwne było, iż Hiszpanie do trzeciej rano dzień w dzień siedzieli w restauracji i pili wino, a o dziewiątej rano byli na treningu.
Dla mnie pierwszy rok w Betisie jest pamiętny nie ze względu na atmosferę czy też sukces sportowy. Wtedy wydarzyło się coś znacznie ważniejszego - urodziny córki, Karoliny. W klubie już wcześniej poinformowano mnie: - Widzieliśmy, że twoja partnerka spodziewa się dziecka. Wszystko już załatwiliśmy. Masz się stawić do tego i tego szpitala, to elitarna, droga placówka.
Gdy już Karolina przyszła na świat, dostałem dzień wolny, drużyna przyniosła mi prezent dla córeczki - złoty łańcuszek ze złotą tabliczką z wygrawerowanym "Carolina" oraz datą urodzenia. Spędzałem sporo czasu na spacerach z wózkiem, mogłem się wykazać w roli kucharza - o czym zawsze marzyłem - choć to może za duże słowo w odniesieniu do osoby, która przygotowywała jakieś niemowlęce papki. Przypomniało mi się też moje dzieciństwo i byłem dumny, że mogę wychowywać dziecko w odpowiednich warunkach - że mogę iść do sklepu i po prostu wybrać najładniejszą zabawkę. Moją zabawką były trampko-korki, z każdym miesiącem coraz bardziej zdarte. W domu nigdy się nie przelewało i należało oszczędzać każdy grosz. A już na pewno nie wydawać na takie głupoty, jak sprzęt do grania w piłkę. Niemniej zawsze sobie jakoś radziłem - starałem się szukać dorywczych prac, aby zarobić parę złotych. Przenosiłem jakieś paczki, pomagałem rozwozić towar. Moje dziecko nie musiało szukać kasy. Już ją miałem.
Przypomniała mi się też inna sytuacja. Kiedy byłem jeszcze strasznym gnojkiem, rodzice zostawili mnie w domu z rocznym bratem. - Tylko siedź przy nim i uważaj, żeby sobie krzywdy nie zrobił! - pouczyli. No tak, ale... moja Olimpia miała mecz. Co tu zrobić? Przyszedł po mnie trener. - Proszę pana, nie mogę jechać na mecz. Muszę zostać z bratem - powiedziałem. - To weź go ze sobą! - odrzekł. To było ważne dla nas spotkanie, musieliśmy wygrać. Miał rację - przecież mogę wziąć brata ze sobą! Wszystko skończyło się tak, że ja biegałem po boisku i pakowałem golę, a trener stał z kołyską obok i zabawiał grzechotkami mojego brata. Wygraliśmy!
- Tato, wygraliśmy! - krzyknąłem zadowolony.
- Rany Boskie, gdzie ty byłeś? Miałeś opiekować się z bratem! Co z nim?! Już wezwaliśmy policję!
Teraz sam miałem wystąpić w roli ojca. Podobało mi się to. Chciałem nim być.