Ja
chyba beznadziejnym sezonem 1991/92 przejmowałem się najmniej.
Dlatego, że dla mnie, kibica Legii, warszawiaka, spadek do drugiej
ligi był niewyobrażalny. Legia nie spada nigdy i już. Nie po to
goniliśmy makaroniarzy rok wcześniej, żeby teraz gonił nas Motor.
Ale widziałem, że cała drużyna była przybita. Całe szczęście,
że właśnie wtedy rozpoczynały się mistrzostwa Europy. Gdy dzień
przed meczem przyjechaliśmy do hotelu, akurat w telewizji była
transmisja z turnieju w Szwecji. Część oglądała, część tylko
patrzyła w ekran i zastanawiała się, za jakie grzechy kazano grać
dzień później mecz. Motor musi wygrać, ŁKS się na nas nastawia,
lecimy z ligi, kibole będą wściekli i kto wie, co z klubem. -
Gramy o życie. Pamiętajcie, że jak przegramy, to może być koniec
wielu dobrze zapowiadających się karier - powtarzał trener
Etmanowicz.
Co
tu dużo gadać - jedno wielkie przerażenie! Przerażenie w oczach
zawodników, którzy pół życia spędzili na boisku. O żadnych
przedmeczowych podchodach nie mogło być mowy, bo dla obu stron
porażka oznaczała śmierć. A akurat samobójców w żadnej z
drużyn nie było. Koniec, koniec, koniec - to się ciągle
przewijało w rozmowach. Słowo "koniec" można było
wyczytać nawet z oczu dyrektora Mazurka. Jeszcze nie wyszliśmy na
boisko, a już czuliśmy się drugoligowcami. Niby z jednej strony
wszystko przed nami - mecz, który wystarczy wygrać. Jednak tak
naprawdę nikt nie wierzył w tę szansę. Za dużo pecha mieliśmy
wcześniej, by nagle uśmiechnęło się do nas szczęście.
I
oto stał się cud! Napięcie puściło, gdy zaczął się mecz. A
gdy napięcie puściło, wtedy... zdobyliśmy gola! To była 40
sekunda spotkania. Tamci nawet chyba nie zdążyli piłki dotknąć,
a ja już trafiłem po raz pierwszy. Niby wszystko pięknie, a
zagraliśmy... prowincjonalnie. Do przerwy Motor powinien nas powieźć
ze 4:1. - Ładnie zaczęliśmy i jak zwykle wszystko spieprzymy -
pomyślałem. I oto znów stał się cud! Ledwo zaczęła się druga
połowa, a już jest 2:0 dla nas. I tym razem znów ja strzeliłem
gola, w typowy dla siebie sposób. Nawinąłem obrońcę "na
zamach" i uderzyłem po krótkim rogu. W tym momencie nie dało
się już przegrać, Motor się załamał. Na stadionie słychać
było tylko naszych kibiców. Dołożyliśmy jeszcze na 3:0 i było
pozamiatane. Zostajemy!
Dzięki
temu sukcesowi, spotkanie z ŁKS straciło już swój ciężar
gatunkowy. Jak się tak na nas nastawiali, to niech się nastawiają.
Nas już nikt nie spuści! Klub nawet dał nam wolne i nie
organizował przedmeczowego zgrupowania. Jeszcze dwie godziny przed
spotkaniem z łodzianami, wraz z Czykierem i Sobczakiem, bawiliśmy
się na publicznych basenach przy Legii. - To co, idziemy już? -
pytał ktoś raz na jakiś czas. - Nieee, i tak bez nas nie zaczną -
padała odpowiedź. W końcu poszliśmy i wygraliśmy z tym ŁKS 1:0.
W ogóle cały ten tydzień był strasznie luźny. Świętowaliśmy
utrzymanie w lidze, ale w mniejszym gronie, pięcio- czy
sześcioosobowym. Innych, w większości gamoni, się nie zapraszało,
bo by jeszcze coś popsuli. Wystarczyło, że prawie cały sezon
popsuli.
To
był mój najważniejszy rok i najważniejszy sukces w życiu - Legia
uratowana, zagraliśmy na nosie całej piłkarskiej Polsce. Patrzcie,
jak się bawimy! Chcieliście nas uśmiercić, a my przed ostatnim
meczem pluskamy się w wodzie na basenie! Jeszcze nas popamiętacie!