Moja kontuzja nie zniechęciła ani mającej nóż na gardle Composteli, ani mającego ambicje Las Palmas. Wybór Las Palmas okazał się trafny, bo tamtejszy lekarz od razu powiedział: - Hmm, podejrzewam pęknięcie tej kości w dość nietypowy sposób. Przeprowadzimy serię badań.
No i proszę, przeprowadzili - wyszło na ich. Raz, dwa i zaczynałem dostrzegać postępy w leczeniu, czego nie uświadczyłem przez poprzednie miesiące w Betisie. Podobało mi się w tym klubie, iż nikt specjalnie nie wkurzył się faktem, że nie pomogę szybko drużynie, bo muszę przez jakiś czas pochodzić w gipsie. To był profesjonalizm. Na wstępie też działacze powiedzieli mi, iż będą zabiegali o to, by po wyleczeniu kontuzji przedłużyć moje wypożyczenie z Betisu na kolejny sezon. Z początku nie dałem jednoznacznej odpowiedzi, ale z czasem pomyślałem sobie: - Wracać do Aragonesa nie ma specjalnego sensu. Tu trener mnie chce, klub mi się podoba, w dodatku Wyspy Kanajryjskie to i rodzina się cieszy.
Ze mną rodzina zawsze miała dobrze - Sewilla, teraz Wyspy Kanaryjskie, potem Cypr. A poszedłbym do takiej Composteli, to by ciągle padało - jak to w Galicji. Osobiście nie jestem specjalnym amatorem plażowych kąpieli, a wręcz nienawidze wylegiwać się na słońcu, ale rodzina ma do tego trochę inne podejście. Ja zresztą też wolę jak jest ciepło niż zimno, nie ma się co czarować. Na Wyspach Kanaryjskich zawsze jest ciepło. To też był jeden z argumentów przemawiających za tym klubem, choć argument na pewno nie pierwszoplanowy. Nie najistotniejsze były też pieniądze, bo zarabiałem dobrze - Betis płacił mi kontrakt, a Las Palmas jeszcze dokładało swoją kasę, więc problem zarobków nie istniał.
Przede wszystkim liczyłem na to, iż w ofensywnie usposobionej drużynie będę strzelał bramki. I tu się nie zawiodłem. W debiucie, jak to ja w debiucie, zdobyłem gola. Trochę jednak byłem tego dnia w cieniu innego napastnika, bo facet walnął hat-trick, a ja przyładowałem dopiero w ostatniej minucie. Dostałem długie podanei od obrońcy, za plecy rywali, przyjąłem na klatkę, wziąłem obrońcę na ten swój słynny zamach i strzeliłem w długi róg. Oho, zamachy i tu działają! Było się z czego cieszyć, bo na trybunach siedziało dwadzieścia tysięcy widzów, tworzących super atmosferę. Las Palmas ma świetnych naprawdę świetnych kibiców. Rewelacja. Stadion mieści właśnie dwadzieścia tysięcy fanów, a przed sezonem rozchodzi się szesnaście tysięcy karnetów. Komplet jest zawsze. A że to wyspa, to każdy każdego zna i piłkarze są poza klubem wielce szanowani, co dodatkowo łechce.
Niestety, w tamtym sezonie nie awansowaliśmy do pierwszej ligi. Mój wkład w grę zespołu był prawie żaden, bo wróciłem do gry w marcu, a liga kończyła się na początku maja ze względu na mistrzostwa świata we Francji. W dodatku, jak to po długiej przerwie w grze, łapałem jakieś drobne urazy, nadciągnięcia. Ale coś tam zagrałem, coś tam strzeliłem, zdążyłem na tyle błysnąć, że koniecznie chcieli mnie na następny sezon. Wtedy już miałem jasność, że powrót do Betisu - wobec kryzysu w Sewilli - nie ma większego sensu.
Awans przegraliśmy w barażach z Oviedo. W pierwszym meczu, w którym nie grałem z powodu drobnej kontuzji, przegraliśmy 0:3 i było po jabłkach. W dodatku rewanż, w którym już grałem, rozpoczęliśmy tragicznie, bo od straty gola. U siebie byliśmy szalenie mocni, ale nie na tyle, by zdobyć brakujące nam pięć goli. Skończyło się na mało satysfakcjonującym nas zwycięstwie 3:1. Miało to wielki wpływ na przyszłość klubu, bo niestety od razu po tym spotkaniu z pracy zrezygnował trener. To był dobry fachowiec. Namawiano go, aby został, spróbował raz jeszcze wprowadzić zespół do ekstraklasy, ale uparł się, że celu nie zrealizował i musi ponieść konsekwencje. Miał honor, to trzeba mu przyznać.