I oczom naszym ukazał się hotel. Wielki, potężny. Kierowca objechał go trzy razy, robiąc przy tym ze trzydzieści kilometrów. Bądź mądry i znajdź naszą klatkę! Klatek setki, dwadzieścia pięter, na każdym piętrze recepcja i babina od wydawania kluczy. Ma kobiecina robotę. Szansa na to, że ktokolwiek trafi akurat do jej klatki, na jej piętro, była mniej więcej taka, jak to, że trener Piechniczek trafi ze składem na mecz. Rozpoczyna się zgrupowanie w Moskwie.
- Kowalczyk, Juskowiak! Wasz klucz! - zawołano.
Cóż. Chcąc nie chcąc, musiała nadejść ta chwila - wchodzimy! Nie było co się wahać, bo i tak każdy pokój taki sam. Taki sam, czyli typowa ogórszczyzna. Otwierać okno, otwierać drzwi, będzie wietrzenie. Bóg jeden wie, kiedy ostatnio te pokoje były używane - może jako ostatni spał w nich sam Lew Jaszyn z kolegami? Każdy z ekipy robił to samo - wietrzenie! Pierwsza fala smrodu przestała nam dokuczać, gdy już byliśmy zdesperowani, aby iść spać. Druga w nocy.
- Dobra, Jusko, kończymy ten wiaterek, zamykamy stajnię.
Położyliśmy się na łóżkach. Teraz wystarczy zasnąć. Obudzimy się rano i już będziemy o kilka godzin bliżej wyjazdu. Spać... Trach, trach, trach! Nagle ktoś puka do drzwi. Otworzył Andrzej, a stanęła przed nim pani, której grzeczną bym nie nazwał - zresztą, co tu owijać w bawełnę, typowa lampucera, oferująca seksualne usługi.
- Chłopaki wpuścici mnie?
- Won! - krzyknął "Józek", któremu już zaczęły puszczać nerwy.
A w korytarzu słychać "trach, trach, trach" i "chłopaki, wpuścicie mnie?". Pokój po pokoju, piłkarz za piłkarzem. Chodzi łazęga i pyta, kto z niej skorzysta. Chyba nie znalazł się odważniak. - No, niezłe atrakcje na tym zgrupowaniu nam zpewniają - śmialiśmy się. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze zamknąć oczu, a tu... Bum, bum!
- Co to do jasnej cholery było?!
Za oknem kogoś zabili. Dwa czy trzy krótkie strzały z pistoletu.
- Rany, Jusko, gdzie my jesteśmy?
Bądź mądry i śpij. Tam się strzelają, tu puszczają, w dodatku wszędzie śmierdzi. A jak zaraz nas wystrzelają?
Rano śniadanie. Patrzymy co nam przynoszą. Kawałek psa, kawałek szczura, trochę kota - normalka. Z okien widać siedem Pałaców Kultury, aż mi się w oczach mnożyły. Miło. Siedzimy sobie i czekamy na cały posiłek. Aż tu nagle kelner - chlast na ziemię! Wywrócił tackę z jedzeniem na zasyfioną podłogę, ale nic to - pozbierał wszystko brudnymi łapami i niesie na stół. Uuuu.
- Dziękuję, powodzenia, szczęścia życzę - powiedziałem i odszedłem od stołu. Na tym niedoszłym posiłku zakończyłem stołowanie się w tej jadłodajni. Po drugiej stronie rzeki był hotel Kempinsky, już z normalną kuchnią. Kogo było stać, ten jadał już tylko tam.
Mecz jak mecz - czyli do tyłu, ledwie 0:2. Ja grałem tylko chwilkę, bo naciągnąłem mięsień - dziękuję, widzimy się następnym razem. Oczywiście nikt mi nie uwierzył, że naprawdę naciągnąłem, ale jakoś w następnym spotkaniu ligowym w Betisie z tego powodu też nie zagrałem. Z kadry nie zrezygnowałem, zrobili to Andrzej Juskowiak i Tomek Iwan. Jakże byłem głupi, że nie poszedłem w ich ślady! To byli ludzie z poważnych drużyn, z poważnych lig, w których zarabiali poważne pieniądze. Profesjonaliści, którym kazano udać się na jakiś biwak harcerski. Mieli oczy, widzieli co się dzieje wkoło, jak trenuje Piechniczek i jak organizuje całą resztę wraz ze swoim sztabem. A przecież to miał być mecz reprezentacji Polski, nie żadna spartakiada młodzieży! Jak Mieli się nie zdenerwować, skoro wice-trener Zydorowicz był traktowany lepiej niż oni? Może by jakoś przełknęli tę pigułkę, gdyby jeszcze Zydorowicz znał się na tym, co robił. Ale się nie znał. Całe jego komentowanie polegało na wymienianiu, jak się nazywa czyjaś żona i córka, a kto kiedy ma chrzciny.
Nie wiem, czemu nie zrezygnowałem. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Po meczu kolacja taka, jakby jej nie było. Poza tym jak tu zjeść kolację, skoro nikt nie da sobie głowy uciąć, czy kelner wędlinką sobie wcześniej butów nie wyczyścił? Chociaż podobno kilku chłopaków go obserwowało i tym razem nic mu nie spadło. Cóż, jeśli ktoś zjadł, to trzeba to było zapić. Zdezynfekować, żeby się jakiejś salmonelli nie nabawić. Skoro Podbrożny mógł się bananem zatruć, to my możemy wędliną z posadzki. No to przez noc dezynfekowaliśmy, aż w końcu zdezynfekowaliśmy.
A rano wyjazd. Przygotowano nam śniadanie. Nie, zagalopowałem się. Nikt nie będzie piłkarzykom robił śniadania o siódmej rano - był suchy prowiant zapakowany w sreberko. Odwijam to sreberko, patrzę - jakaś dziwna ta bułka. Twardawa. Zaglądam do środka - zielono mi. Sałata to czy wędlina? No chyba sałata, ale żeby tak sałata z sałatą? No nie, jednak wędlina. Postanowiłem przeprowadzić najlepszy z możliwych testów - sprawdziłem, czy bułka ta przy rzuceniu o chodnik zachowuje się jak bułka, którą można zjeść. No to trzepnąłem o ziemię. Akurat Zydorowicz wyszedł zadowolony, uśmiechnięty, jakie piękne zgrupowanie - i patrzy, co ten "Kowal" wyprawia. Zdziwił się. Ja też bym się zdziwił, gdyby ktoś na moich oczach ciskał bułką o chodnik, a ta by się nawet nie rozwaliła. Wkurzyłem się na poważnie. Walnąłem całą tą paczką żywnościową o ziemię. Niestety, nic poza torbą nie ucierpiało.
- Dobra, zostawcie to jedzenie, bo się znowu całą drogę trzeba będzie odkażać - powiedziałem do chłopaków. Całemu temu zamieszaniu przyglądała się grupa biwakowiczów, którzy bezustannie rezydowali pod hotelem. Wszyscy pijani! Ci, którzy akurat nie spali, trzymali się drzew. Co, koledzy, czyżbyście jedli nasze kanapeczki?
Humor mi wrócił, jak przyjechaliśmy na lotnisko. Sam leciałem bezpośrednio do Hiszpanii, a reszta do Warszawy. Gdy zobaczyłem ich samolot z serii tych, co częściej startują niż lądują...
- Adios amigos, powodzenia.
Z Madrytu szybko zadzwoniłem do domu.
- Tato, żaden samolot nie spadł?