Cel był ambitny, to i gra musiała być ambitna. Drużynki przyjeżdżały na Łazienkowską, my pakowaliśmy im dwa czy trzy gole i odjazd. Następny proszę! Każdy mecz wyglądał podobnie - "od pierwszej minuty wślizg, wślizg, wślizg - niech się nas boją!!!". Założenie Wójcika było takie, że na początku rywale mają poznać siłę naszych łokci, a my wtedy coś zapakujemy. Jezu, jaki to był efekt! Wychodziliśmy z tunelu tak naładowani, że czasami mecze trwały dla nas zaledwie dziesięć minut. Przykłady? Proszę bardzo! Z Zagłębiem Lubin bramka w drugiej minucie, z GKS w szóstej, z Lechem w siódmej, z Zawiszą w ósmej, z ŁKS w piątej, z Siarką w czwartej, z Olimpią w piątej, ze Stalą Mielec w drugiej, z Widzewem w pierwszej, z Wisłą w ósmej. A to tylko jeden "wójcikowy" sezon! Pewnego razu zaczęliśmy jakiś mecz po swojemu, od ostrej jazdy równo z trawą, momentalnie sędzia dał nam ze trzy żółte kartki i się skończyło - przegraliśmy.
Atmosfera w zespole dzięki wynikom coraz bardziej się nakręcała, właściciele knajpki "Garaż" zacierali ręce, bo za morzem piwa płynęła rzeka legijnych pieniędzy. Dzień w dzień. Wtedy nie było obawy, że wsiadając po pijaku do samochodu trafi się do więzienia. Teraz tak zaostrzono przepisy, że pewnie nikt by sobie już tak nie folgował. Ale wtedy można było.
Mieliśmy zabawnego masażystę. Lubił sobie łyknąć i gdyby też odwiedzał "Garaż", to dziś pewnie mielibyśmy do czynienia z siecią restauracji o tej nazwie. "Maser Zbyszek" nie pojechał na olimpiadę tylko z powodu zakładu z Wójcikiem. Założył się, że szybciej niż trener przebiegnie połowę boiska. No i ruszył. Ponad sto kilo wagi w dramatycznym wyścigu. Sto kilo wagi plus kilkaset mililitrów alkoholu. Pędzi, trzęsie się ziemia, gna! Nagle - bum! Upadł, przewrócił się, zarył w murawę. Krzyk, złamany obojczyk. Olimpiada? Innym razem.
W sezonie 1992/93 doszło do innego śmiesznego zdarzenia. Zbyszek zawsze na mecz przygotowywał sobie w bidonie drinka. Może przesadziłem - nalewał do bidonu czystą wódkę. Gramy kiedyś mecz, druga połowa, wszyscy już wycieńczeni. Wreszcie przerwa w grze, ktoś kontuzjowany. Leszek Pisz podbiegł do ławki, żeby dali mu coś do picia. No i maser pomylił bidony - rzucił wódkę. Leszek, jak to zawsze robią piłkarze, najpierw wylał sobie pół zawartości na twarz, a potem wziął wielkiego łyka na przepłukanie gardła. Jakże nim wstrząsnęło! Przy takim wysiłku alkohol działa błyskawicznie. - Ty, Leszek, chyba na głodzie jesteś, bo pociągnąłeś strasznie z tego bidonu - śmialiśmy się z niego. A on blady. - Lesiu, na fantazji się dobrze gra - żartowali inni. Skończyło się tak, że na następnych meczach... też był bidon z wódką. Ale zawsze z naklejonym szerokim plastrem, żeby nikt się nie pomylił. Bidon z plastrem - dopiero po meczu!
I tak nam mijał rok na zabawie połączonej z goleniem frajerów. Ekipa była zgrana, a jak ktoś nie pasował, to... szybko wypadał. Na przykład Jarek Jedynak. Przyszedł tuż przed trenerem Wójcikiem. Nikt nie wiedział, co to za gość. Żaden z nas wcześniej o nim nie słyszał, w polskiej lidze zupełny anonim. Podobno wcześniej występował gdzieś w Niemczech. Na Łazienkowskiej dostał najwyższy kontrakt w drużynie - miliard złotych. Przypomnę, że ja miałem 25 milionów. A ten od razu miliard! Kto to jest? Jakiś Romario uchował się w tajemnicy? Ale nie - przychodzi na trening i widzimy, że koleś ma zerowe pojęcie o piłce. Nic, fajtłapa, patałach, łamaga, drewno! Tyle tylko, że wielkie chłopisko. Co oni, od centymetra mu płacili?! Do tego jak raz się spóźnił na trening i przyszedł mocno zmęczony, to stwierdził, iż to wszystko przez to, iż musiał wziąć lekarstwa przeciw gorączce.
Zagrał w naszej drużynie raz. Raz i wystarczyło. To był debiut Janusza Wójcika, mecz z Olimpią w Poznaniu. Siedzimy w szatni. Wójcik prowadzi odprawę. Mówi długo, zawile. A my słuchamy. Trener był strasznie przejęty debiutem, więc zdążył chyba powiedzieć wszystko, co tylko można - kto na kogo gra, kto kogo kryje, kto jakie ma mocne strony, jak atakujemy, przez kogo gramy piłki, i tak dalej! - Są jakieś pytania? - padło na koniec. I wtedy Jedynak wypalił: Ń Panie trenerze, a czy ja mogę tak raz na jakiś czas ruszyć z piłeczką po skrzydełku?
Z piłeczką po skrzydełku! Jak cała szatnia buchnęła śmiechem, to koncentrację diabli wzięli. A Jedynak w końcu w czasie meczu ruszył z piłeczką po skrzydełku. Wpadł centralnie na naszego obrońcę, Krzyśka Ratajczyka. To było zderzenie pociągów towarowych. Na ten widok, mimo że to przecież mecz profesjonalnej drużyny, wszyscy piłkarze polewali!!! Na ławce rezerwowych prawie nikt nie mógł usiedzieć ze śmiechu. Po chwili Jedynak zszedł, więcej nie zagrał. Jak się posypały na niego kary, to nie wiem, czy z tego miliarda cokolwiek mu zostało. I nie mam pojęcia, gdzie później ruszał z piłeczką po skrzydełku.