496 C. MOSZYŃSKI: KULTURA LUDÓW.
nych przez nas w rozdziale 11., jest niejako głębszym nurtem religijnego życia i zarazem ożywczą krwią, bez której wierzenia i kult byłyby zaledwie cieniem samych siebie. To też jak biolog całkiem niewiele dowiedziałby się o istotach żywych, gdyby miał jako materjał badań tylko martwe ciała, tak i etnolog nie zgłębi prawdziwie ludowej kultury, dopóki nie zaprzestanie schodzić pośród lud poto tylko, by zbierać fakty na sposób botanika, herboryzującego rośliny, i by z owych sucho opisanych faktów układać „zbiory“ w rodzaju martwych zielników. Niewątpliwie te fakty i te ich zbiory są potrzebne, pożyteczne, niezbędne; ale oprócz nich równie niezbędna jest głębsza znajomość ludu, zdobyta dzięki wyrobionej w sobie umiejętności psychologicznej analizy oraz umiejętności bezpośredniego wzywania się w duchowe przeżycia włościaństwa (cf. str. 439 § 352).
O ile śród znanych ludowi zjawisk przyrody stanowczo niema drugiego, które wzniecałoby taką, nienawistną prawie niechęć, jak t. zw. wichry, t. j. owe wiry powietrzne, spowite w kurzawę, sunące polami czy drogami i oślepiające napotkanego przechodnia rzucanem w twarz śmieciem (patrz o tem §§ 382 i n.), tak z drugiej strony śród tych samych zjawisk niema z całą pewnością ani jednego, do którego lud czułby tak żywą sympatję, jak do „świętego* ognia. Dziwne to doprawdy uczucie ta sympatja do ognia, jaką spotykamy w zapadłych kątach Słowiańszczyzny. Mniej lub więcej żywą życzliwością obdarza przecież ludjiaogół wiele innych zjawisk: deszcz wiosenny, tęczę, jutrzenkę (Wenus), księżyc, słońce... Sympatja jednak do ognia jest odmiennego rodzaju; tęczę naprzykład traktuje się zarówno na południu, jak i na północy Słowiańszczyzny bez głębszych przejawów czci: nietylko młodzież (dziewczęta), lecz nawet i dzieci są z nią — że użyję tu wulgarnego, ale dobrze rzecz określającego wyrażenia — niemal za-pan brat; słońce znów jest bądź co bądź dość jakgdyby dalekie; natomiast stosunek ludu do ognia można określić tylko jako silne i szczere przywiązanie, połączone z głęboką, poważną czcią, ugruntowaną na bojaźni.
405. Cz. Pietkiewiczowi, autorowi „Polesia rzeczyckiego*, zawdzięczamy wiadomość, dającą jaskrawy obraz (jednej zresztą tylko strony) tego, o czem przed chwilą była mowa. Mam tu na myśli ostatnie chwile chłopa ze wsi Karczewa, zwanego Akułą, słynnego niegdyś cieśli na całą okolicę Chojnik na rzeczyckiem Polesiu. Konający starzec leżał w swej chacie; był późny wieczór, i w kącie, gdzie spoczywał, panował półmrok. W pewnej chwili, na kilka godzin przed śmiercią, starzec wydobył krzesiwo i począł krzesać, pomimo że ręce odmawiały mu już posłuszeństwa. Widząc to, jeden z obecnych zapalił łuczywo od zwykłego ognia, rozniecanego już w tych czasach zapałkami, i przyniósł starcowi. Ten jednak rzekł: „Ńe treba mńe va-§aho ahńu na toj §vet; ja chóću pabaóyć astńnńi raz boży ahóń z śvatói skałki" („Nie potrzeba mi waszego ognia na tamten świat; ja chcę zobaczyć ostatni raz boży ogień ze świętego krzemienia"). Niezadługo później, przez wzgląd na wyraźną w tej mierze prośbę Akuły, włożono mu odwiecznym zwyczajem kamień, krzesiwo oraz hubkę do trumny i pochowano je wraz z ciałem.
Oczywiście ten jeden promyk, jaki w naszych oczach padł dzięki słowom konającego czciciela ognia — bo niewątpliwie chyba Akuło w pewnej mierze zasługuje na to miano — w głąb duszy chłopskiej i nieco rozświetlił mroki jej ustosunkowania się do „świętego" żywiołu, jest zbyt nikły, aby można było na nim gruntować poważniejsze wnioski. Należy go więc wzmocnić i znacznie poszerzyć. W tym celu skorzystamy przedewszystkiem z pism wspomnianego już wyżej Niki-foroYskiego i obaczymy jak się na Białorusi odbywa codzienne wieczorne rozpalanie ognia.
„Nie trzeba przypominać — powiada ten autor, — że w miarę zapadania i zgęszczania się zmierzchu zakrada się zwykle do duszy pewna, nie pozwalająca na zdanie sobie z niej sprawy, posępność, która zaczyna się rozpraszać dopiero wtedy, gdy błyśnie pierwsze światło... Kto pod tę porę bywał w chacie, ten mógł zauważyć, że wraz ze zmierzchem zamilkają rozmowy rodzinne, przerywają się dziecinne zabawy czy hałasy, i chatę zalega niekiedy martwa cisza, o ile się nie odzywa jaki gryzoń lub świerszcz. Nikt jednakże o tej porze nie śpi, nawet nie drzemie; każdy poprostu trwa w położeniu, w jakiem go zaskoczył zmierzch. Dziwny, szczególny spokój! Nie jest zaś to spokój jednej jakiejś rodziny, ani też jednego sioła, lecz ogólny wiejski... I znowuż rzecz niepojęta: przerywa się on jak-gdyby według poprzedniego porozumienia; po 5—10 minutach w całej wsi błyskają drobne światła". Odbywa się zaś to w każdej chacie w sposób mn. w. następujący: Gospodarz lub też na jego rozkaz — co jednak rzadziej ma miejsce — inna osoba dorosła, należąca do rodziny (zwykle — mężczyzna; nigdy — kobieta w stanie nieczystym, t. zn. w okresie perjodu lub w ciągu 40 dni po porodzie, ani też wogóle osoba skalana występkiem), zbliża się do ukrytego na ognisku pod popiołem żaru i przystępuje do rozdmuchiwania ognia. Naprzód wygarnia z żaru dwa węgielki, przykłada do nich przygotowane zawczasu trzaski i, przeżegnawszy to wszystko, mówi: Boże, błysłav'i (t. zn. 'Boże, pobłogosław’); następnie dmucha, starając się nie wskrzesić ognia wcześniej, jak dopiero za trzeciem dmuchnięciem. Gdy wreszcie płomyk się pokaże i dobrze obejmie trzaski, wtedy rozniecający żegna się znakiem krzyża, i wraz z nim żegnają się wszyscy obecni, dotychczas milcząco wpatrzeni w to, co się działo.
406. Jakież — możnaby zapytać — znaczenie może mieć to żegnanie się wszystkich osób po dokonanem roznieceniu ognia, gdy żywy